Kallosów miałam już kilka. W większości podpasowały moim włosom. Dziś natomiast o dwóch delikwentach, których moje włosy nie pokochały.
Mowa będzie o Latte i Color.
Dlaczego jestem na "nie"?
Włosy po wysuszeniu niestety nie chcą współpracować. Zwisają smętnie. Zawsze myję wieczorem włosy, ponieważ one takie są, że niestety muszę się " w nich przespać", żeby jako tako wyglądały. I niestety czy zaraz po umyciu czy po owym "przespaniu" wyglądają tak samo czyli beznadziejnie. Jednym słowem wyglądają jakby dalej były nieumyte, nieświeże. Oklapnięte.
Czytałam, że może tak sie dziać gdy używamy tych odżywek "non stop" bo możemy przeproteinować włosy - niestety w przypadku tej dwójki czy używam cały czas czy tylko raz na jakiś czas efekt jest taki sam - czyli dramat.
Dobrze, że nie uczuliły ani nie podrażniły skalpu ani nie spowodowały łupieżu.
Nie podszedł mi też zapach: Latte jak dla mnie faktycznie budyniowy jednak mocno chemiczny. Natomiast Color mocny, drażniący. I niestety długo utrzymujące się.
Do konsystencji przyczepić się nie mogę - idealna: fajnie sie rozprowadza, nie spływa, łatwo wypłukuje.
Miałam wykorzystać jako bazę do domowych masek, ale właśnie zauważyłam że teraz kończą im sie terminy przydatności więc bez żalu lądują w siatce z denkiem, zwłaszcza że dziś kupiłam dwa inne Kallosy - które to zobaczycie w poście z nowościami grudniowymi.